kwietnia 22, 2020

Dom starego kolejarza


Ze snu wyrwało mnie gwałtowne bujanie mojego ciała z boku na bok, a resztki nieświadomości przegonił ostry pisk hamującego pociągu. Lekko zdezorientowana wyjrzałam przez okno. Drukowany napis na białym tle oznajmiający: Dąblica Górna świadczył o tym, że dotarłam do miejsca ostatniej przesiadki. Kiedy dusząc natrętne ziewnięcie stanęłam na peronie i spojrzałam na zabytkowy budynek stacji ze spokojną rezygnacją popadający z chwili na chwilę w coraz większą ruinę, utwierdziłam się w przekonaniu, że żyjemy w kraju ogromnych kontrastów.

 Coś jest albo skrajnie nowe albo całkowicie stare, zrewitalizowane budynki za grubą unijną kasę błyszczą nowością i mają setki kamer, w obiektach nie mających tyle szczęścia nikt często nawet zapuszczonej posadzki nie zamiata. Sądziłam, że przez 16 lat coś się tu może zmieniło. Tymczasem żółto sraczkowata farba olejna pokrywająca filary drewnianej dobudówki obłaziła jeszcze bardziej niż kiedyś. Wyprostowałam więc rączkę mojej walizki i pociągnęłam ją przez cuchnące wnętrze wyniosłej niegdyś stacji kolejowej. Turkot małych kółeczek toczonych po czarno-białej szachownicy kafli odbijał się echem od wysoskich łukowatych sklepień sufitu i budził duchy dawnej świetności tego przybytku.
Odnalazłszy właściwy peron po drugiej stronie stacji z podstawionym już szynobusem, którym ostatecznie miałam dotrzeć do celu, z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że jest on niemal całkowicie wypełniony podróżnymi. Gdzie tu te pustki skłaniające do cięć w przewozach regionalnych – pomyślałam? Niechętnie usadowiłam się obok asymetrycznie ostrzyżonej pyzatej dziewczyny wyposażonej w niebotycznie długie żelowe paznokcie. Te zaś niemal z prędkością dźwięku lewitowały nad klawiaturą telefonu, który dziewczyna wyglądająca, jak ofiara makabrycznej przemiany kosmetycznej lub żywe dzieło Picassa, ciągle miała przed nosem. Po chwili jednak uświadomiłam sobie, że jest piątek i to pewnie studenci zjeżdżają na weekend do domów. Na kolejnej stacji młoda kobieta nie spoglądając na mnie nawet szepnęła w powietrze "przepraszam" i nie odrywając oczu, ani palców od ekranu telefonu, pomaszerowała wraz z czerwienią swych pazurów do wyjścia. Z ulgą przysunęłam się do okna, by w końcu móc obserwować krajobraz. Nie przywykłam do takich tłumów na tym odcinku. Kiedy będąc studentką ja wracałam, co jakiś czas do domu pokonując tą trasę, kursował na tej relacji pociąg piętrowy i bez trudu każdy, kto miał na to ochotę mógł znaleźć spokojne miejsce.
Trzy następne przystanki wyssały sporą gromadkę pasażerów, a gdy szynobus pokonał łuk łagodnego zakrętu w prawo wiedziałam, że niebawem przejedziemy przez przejazd niestrzeżony na polnej drodze, a potem miniemy domek starego kolejarza.

Wciśnięta między dwa masywne kasztany niewielka budowla z czerwonej cegły z białymi okiennicami i niskim zielonym płotem, tak charakterystyczna dla architektury kolejarskiej okolic, kiedyś była dla mnie ważna z dwóch powodów. Po pierwsze była znakiem, że trzeba się podnieść i wyjść z przedziału, bo jakieś dwie, trzy minuty po jej minięciu pociąg zacznie hamować przed stacją. Jednak przede wszystkim wraz z porastającym ceglane mury bluszczem, miejscami próbującym zajrzeć przez okna, zapraszającą łukowatą pergolą nad furtką ciasno owiniętą przez pospolitą tutaj różę pnącą i ogrodem wypełnionym kulkami bukszpanów różnej wielkości, między którymi wiosną ciekawskie główki wystawiały tulipany, był moim duchowym azylem. Miejscem, które w wyobraźni było moim prawdziwym domem.
W czasach mojego dzieciństwa dom był zamieszkiwany przez starsze małżeństwo - emerytowanego zawiadowcę stacji i jego żonę, niegdyś pracownicę kasy biletowej w moich rodzinnych Łozach. Leokadia, zwana pieszczotliwie przez męża Leosią i Zygmunt Drozdowscy byli bezdzietnym małżeństwem, które w mojej ocenie nie zasługiwało na życie w domu z moich marzeń. Pamiętam, gdy pierwszy raz byłam w środku. Miałam chyba jakieś sześć lat, kiedy któregoś letniego wieczora matka szybko maszerując polną drogą w kierunku torów, ciągnęła mnie za rękę i mamrotała, co chwilę:
- No choćże, muszę załatwić pilnie ważną sprawę.
Bez słowa przyspieszałam kroku, co kawałek. Wiedziałam, że dyskusja przy takim jej nastroju nie ma sensu i lepiej na tym wyjdę siedząc cicho.
Zmęczenie wynagrodziło mi wnętrze domu. Nigdy nie widziałam, poza plebanią we wsi obok, takich mebli. Duże dębowe szafy, krzesła z giętymi nogami czy komody z rzeźbioną sztukaterią. Jak w pałacu - myślałam. Niewiele się też myliłam, bo podobno Drozdowski będąc zawiadowcą stacji wszedł w posiadanie sprzętów, które były przez Rosjan wywożone z okolicznych pałaców i dworków. Składy kolejowe wypełnione tym, czego nie zdążyli lub już nie chcieli zrabować Niemcy czasami kilka dni stały w Dąblicy. W jednym z takich składów, tuż po zakończeniu działań wojennych, pod eskortą żołnierzy rosyjskich byli wiezieni Żydzi. Celu ich podróży dokładnie nie znano, nikt też nie pytał, bo kto wtedy za dużo pytał, ten zbyt długo nie żył. Mury dawnej poczty jeszcze długie lata potem wybroczone były śladami krwi umieszczonymi na jednej wysokości. To wystarczyło za całe ostrzeżenie.
Stara Koprowska tę historię opowiadała co roku, na fajrant po wykopkach, na które chodziłam z ojcem. My pomagaliśmy Koprowskim w jesiennych zbiorach, oni potem nam, a biedniejsi od nas pomagali po prostu za worek kartofli na zimę. Nawet dziś słyszę jeszcze głos babki Koprowskiej chrypiący od palonych na umór Mocnych:
- Tą żydówkę to Drozdowski w rowie niedaleko swego obejścia znalazł. Siedziała i ryczała zasmarkana cała i krzyczała, że tamte to na niom nastajom.
Z dalszej części opowieści, którą chłonęłam z rozgrzanymi do czerwoności koniuszkami uszu, wynikało, że stary kolejarz zlitował się nad dziewczyną i zabrał do domu. Po krótkiej naradzie z żoną zdecydowali, że uciekinierkę ukryją.
- Ech – wzdychała podczas opowieści Koprowska – ależ dziewuszysko ładne było, to nie ma co. Włosy jak smoła czarne i rzęsy jak firanki długie. Zmarnowaliby ją re ruskie to pewne – dodawała zaciągając się dymem.
Dawniej domowe strychy umieszczone nad częścią gospodarczą wypełnione były sianem dla bydła, słomą na podściółkę w kurniku a czasami suszącym się ziarnem. Kiedy Leosia karmiła i poiła młodą dziewczynę, jej mąż zbijał prowizoryczną klatkę.
Szukano jej. Skład nie ruszył z Dąblicy przez kolejne cztery dni. Ruscy, wśród których prym wiódł młody pułkownik, szczególnie zaangażowany w poszukiwania, byli też kilka razy u Drozdowskich. Szukali w piwnicy, sprawdzali czy deski podłóg nie są poluzowane, siano na strychu dźgali widłami.

Kiedyś wraz z grupą kolegów - koleżanek jakoś nigdy nie miałam - z okolicznych bloków popegieerowskich włóczyliśmy się po szkole przy torach. Zwinęliśmy trochę gwoździ z wielobranżowego sklepu i pieczołowicie rozkładaliśmy je na żeliwnych szynach, w nadziei wykolejenia jakiegoś pociągu. Gromki głos starego kolejarza, który pojawił się znikąd spowodował, że wszyscy jakoś się rozpierzchli. Tylko ja stałam, jak słup soli z wysmarowanymi na kolanach białymi rajstopami, skręcając w palcach róg szkolnego fartucha. Oczami wyobraźni widziałam, jak matka robi w domu piekło z powodu mojego wałęsania się, a ojciec patrzy na mnie tymi swoimi smutnymi oczami. Drwozdowski z marsem na czole chwycił mnie za nadgarstek i ruszył stanowczym krokiem ku swojemu domowi mamrocząc tylko:
- Biedne dzieci.. Dzieci, dzieci, dzieci...
Kiedy pani Leokadia robiła mi herbatę z miodem mężczyzna wszedł do stołowego pokoju z pudełkiem w kolorowe nadruki.
- No mały czorcie – zakrzyknął - Masz ty szczęście dziewucho, żeśmy z Leosią dopiero, co dostali to pudło z łakociami z Ameryki.
Potem, jakby zadowolony z tego, że może dzielić z kimś jeszcze radość, dodał:
- A wiesz ty czorcie gdzie Ameryka jest? - westchną pod kolejarskim wąsem i nie czekając na odpowiedź rzekł – Ot tam. Tam daleko za morzami. Tam Esterka teraz sobie w bogactwie żyje i nam po dzis dzień takie tu łakocie przysyła.
Długo potem zrozumiałam, że mówił o tej ocalonej żydówce, która wyjechałam do Stanów, ale nie zapomniała o swych wybawcach. Podczas, gdy w naszym kraju na sklepowych półkach królował ocet, kolorowe pudełka wypełnione kawą, czekoladkami i innymi łakociami były nie tyle przesyłkami z innego świata, co odrębnego wymiaru.

Przez mój wzrok zamglony wspomnieniami przebiło się światło latarni przy niestrzeżonym przejeździe, skupiłam więc spojrzenie na widoku za oknem. Moim oczom ukazał się mały ceglany domek starego kolejarza. Jednak jego widok nie był taki, jak kiedyś. Miejscami powalone przęsła płotu nie strzegły już jego obejścia, bluszcz wchłonął większą część murów próbując równocześnie podpierać oberwane rynny. Gdy szynobus mijał budynek zobaczyłam strzępy starych łachów wiszące w oknach zamiast firan.
Kilka lat po moich niecnych próbach wykolejenia pociągu Drozdowscy przyjęli pod swój dach piętnastoletniego syna zmarłej siostry Leosi. Chcieli pomóc chłopakowi, wykształcić go i mieć oparcie, a może przybrane wnuki na starość. Ale tak się nie stało. Przepiękny ogródek z tulipanami przy ceglanym domku nie wypełnił się śmiechem dzieci, przy których siadywali uśmiechnięci dziadkowie. Wacek, czyli siostrzeniec Leokadii, nie potrafił zabrać się za żadną robotę. Matka marzyła o techniku leśniczym dla niego, ale ten ledwie dawał radę w zawodówce. Uczył się na tokarza ale i tego nie dał rady dokończyć. Wolał na Ws-ce kupionej przez wujków podrywać dziewczyny na dyskotekach. Na jednej z takich poznał Helenkę. Potem był ślub i Helenka zamieszkała z Drozdowskimi. Nie zagrzała tam jednak długo miejsca, marzyła o mieście i ładnym, nowym mieszkanku w bloku. Uciekła wsiadając do starego żuka z dwoma młodymi chłopakami jeżdżącymi po wsiach i wyświetlającymi filmy w świetlicach. Kilka lat później zmarł stary konlejarz, a rok po nim Leosia. Wacek przez jakiś czas żył z ich oszczędności, potem wyprzedał wszystkie piękne meble i sprzęty z domu za grosze. Teraz trochę dostawał w gminie zapomogi, trochę żelastwa znalezionego sprzedawał i jakoś to leciało.

Trzy minuty, od kiedy szynobus minął ceglany domek umknęły mi na rozmyślaniach o nieszczęściu Wacka, więc teraz szybko wstałam i podeszłam do wyjścia. Konduktor stojący już na stacji wyczekująco patrzył na mnie. Może powiedzieć: "Przepraszam, pomyliłam się, to nie moja stacja?" Za późno, złapałam walizkę i zstąpiwszy po dwóch stopniach już dotykałam butami brukowej kostki na stacji w Łozach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger