października 18, 2018

Pierwsze koty za płoty




Zaczynamy nowy etap w życiu...


Nowy etap... ktoś powie, "A co wy tak patetycznie, jakbyście poprzednią część życia oddzielali jakąś kreską, czy coś?" Bo to trochę tak jest, że wszystkie inne doświadczenia z podróży, formy turystyki czy zwiedzania bliższych i dalszych okolic, eksplorowania nieznanych dotąd obszarów, zamykają się na innej płaszczyźnie czasoprzestrzennej... Camper bowiem to styl życia, to tożsamość, którą przyjmujemy, to kryptonim turystyczny, który niczym tajne hasło Jamesa Bonda - 007 pozwala zobaczyć nowy świat, odmienne możliwości. Ruszajmy zatem w świat!!!!

Pierwsza wyprawa

Mój mąż, kto go zna ten wie, że ta cała afera to jego pomysł, lubi mieć wszystko zaplanowane...Wszystkie fora przeczytane, dostępne materiały opanowane... jednym słowem "Kochanie jestem geniuszem, przeczytałem cały internet- pierwszą nockę śpimy na dziko, mam miejscówki". Odpowiedziałam "Oszalałeś, jak to na dziko z dziećmi...!!!!" i dalej padło kilka nieparlamentarnych słów a dyskusja przybrała trochę sceniczny obrót. Suma summarum, kto zna mojego męża ten też wie, że ja na ten wyjazd, spacyfikowana, w końcu pojechałam (z najczarniejszymi wizjami skandynawskich scenariuszy po tytułem "Morderstwo w Camperze"). 

 Chciałam też choć raz nie odbiegać od mojego wszechzaplanowanego męża i przygotować 3 dniowy plan żywieniowy (wiadomo - zakup campera, obciążą budżet - do zera...). 
Spisałam potrawy, potem (ukradkiem w biurze) ich składniki, jak są ułożone w Biedrze (chociaż to sztuka, bo tam wszystko poprzestawiali i tak zostało;)). Zapakowani, dzieci od niań i ze szkoły ewakuowane... jedziemy! 
Jako, że życie zazwyczaj weryfikuje nasze poczynania, to korek pod Szczecinem oraz mój niedobór kalorii, po tygodniowym zmaganiu się z dietą, sprawiły, że pierwszy etap planingu żywieniowego wziął w łeb. Zamiast pełnoziarnistego makaronu o smaku szpinakowym a' la carbonara był Pan Mac happy meal;)

Bardzo happy ruszyliśmy dalej, co nieco już zmęczeni, po całym dniu i tygodniu pracy. Cel - niestrzeżony parking, 13 minut pieszo od morza...

Noc "na dziko"
W ten sposób chcieliśmy zaoszczędzić 80 zł za samą nockę na campingu i posmakować tego dreszczyku "dzikiej" przygody podczas nocki na "dziko.
Dziko to było niesamowicie, bo te wszystkie ptasiory z Wolińskiego Parku Narodowego musiały huczeć na raz, coś ciągle skrzypiało i trzeszczało a świadomość, że bus z zafoliowaną przednią szybą i na niemieckich blachach stoi nieopodal, potęgował atmosferę, której Camilla Lackberg (szwedzka pisarka kryminałów) by się nie powstydziła... No ale cóż zmęczenie i podekscytowanie złożyły nas ostatecznie do naszych alkow około 23.00. Przerywany złowieszczymi przeczuciami błogi sen, zabezpieczony wszelkimi pokrętłami i pstryczkami, jakie zapewniał camper, trwał do około 5.50 rano. Gdy ostatnie sowy i inne ornitologiczne zjawiska już odpuściły, zaczęło świtać a pies przy okolicznym domowisku też sobie przypomniał, że za darmo to mu jeść nie dają. 


Przyrządzając pierwsze camperowe śniadanko (składające się z parówek i sadzonych jajek) rozprawialiśmy o tym, jacy to odważni nie jesteśmy, że tak w dzikich okolicznościach natury daliśmy radę z tym noclegiem. "Kuchnia", na którą składa się, w naszym domku na kółkach, trzypalnikowa kuchenka, lodówka, zlew oraz sprzęt AGD, jaki sami tam wtachaliśmy - spokojnie dała radę. Sporo też jeszcze muszę się nauczyć, jako naczelny szef kuchni kolejnych ekspedycji... Powinnam dokładnie przemyśleć sprzęty, jakie są mi potrzebne, pamiętać o tym, że muszą być one maksymalnie małe i wielofunkcyjne (rondelek z teflonową powłoką, który może "robić" za garnek do gotowania, a w razie potrzeby, jako patelnia - dobry patent, mieć do dyspozycji podstawowe przyprawy oraz tak zagospodarować przestrzeń aby było funkcjonalnie, bez zbędnego jej zagracania.
Po porannych oblucjach, nadal spoglądając w stronę tajemniczego busa, którego szyby wciąż były przesłonięte, ruszyliśmy przez las - smętnie już chrzęszczący rudawymi liśćmi spadającymi pod stopy. 
Po kilkunastu minutach rodzinnych przekomarzań, przetykanych ziewnięciami, nasze oczy zrobiły się okrągłe jak spodki....:
Blady ranek, My i Morze...coś ulotnego oraz bardzo prawdziwego... Każdy z nas przeżywał to trochę po swojemu;)

Camper na campingu 
Po przywitaniu z morzem i zamoczeniu przez dzieci pierwszych czystych skarpetek oraz obuwia (tego też muszę się nauczyć - czystych par skarpetek nigdy dość...!) postanowiliśmy przenieść się z naszym wozem Drzymały na docelowy camping, w którym mieliśmy spędzić kolejny dzień. Na parkingu miła para z zafoliowanego busa, spożywała spokojnie na ławeczce swoje śniadanie (przecież od razu sugerowałam, że śpią tam zupełnie zwyczajni ludzie...nie rozumiem skąd ten cały dramatyzm...). My tymczasem przejechaliśmy całe 4 kilometry dalej i rozgościliśmy się na campingu... oddalonym od morza kilkadziesiąt metrów. W październiku miejsce trochę wyglądające jak wymarłe miasteczko... Pozamykane bary, nieczynne automaty z grami dla dzieciaków, jedynie właściciele stacjonujących tu przyczep obecni na swoich włościach.
 

Camping Tramp w Świętouściu to miejsce w którym spotyka się hippisowski duch lat 60 i ówczesnej wolności pól namiotowych (lekko chwiejący się Pan na rowerze podłączający nam prąd, to jego naczelny atrybut), z próbą dopasowania się do nowoczesnych standardów obowiązujących na tego typu obiektach w Europie (całkiem przyzwoite sanitariaty - choć na początku października już zamknięte).  Latem nie można tutaj było wcisnąć łebka od szpilki, tymczasem teraz 3 razy zmienialiśmy lokalizację - nie mogąc zdecydować się na to, która lepsza. Bo o ile doświadczenie z namiotem mamy, to dobór odpowiedniego miejsca dla campera to jeszcze nowość.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...
Zainstalowani w optymalnym (wedle wszystkich członków załogi) miejscu przeszliśmy do... drugiego śniadania;), po którym pełni energii ruszyliśmy na rowerowy trip. Krótki bo tylko ok. 6 kilometrowy odcinek do latarni morskiej Kikut (jej nazwa podobno pochodzi od niemieckiego gucken - nie koniecznie rozumiem, co jedno ma z drugim wspólnego), był jednak dość wymagający. Zwłaszcza nasz starszy potomek nie omieszkał dać upustu swoim emocjom związanym z tym, jak to zawsze jego tata wybiera najtrudniejszą trasę. Swoją drogą wycieczka przez spowity w jesień bukowy, nadmorski las przywodziła nieco hobbitowo-rusałkowe klimaty.
Sama wieża? No cóż sporo kamieni ułożonych w dość dużą kupę, szczyt której najeżono jakimś sprzęciorami (pzdaje się, że w czasie awarii sama sobie żarówki wymienia - wow...;) )To oczywiście z mojego punktu widzenia, ale podobno latarnia ta, przerobiona z XIX wiecznej wieży widokowe, posiada najwyższą wysokość światła na zachodnim wybrzeżu.

Obiekt był tak zajmujący, że mąż postanowił "wyjmnąć" gadżetowy gadżet i... obejrzał wszystko z perspektywy drona;)
Droga powrotna - nie dość, że malownicza - to jeszcze z górki, co niezwykle odpowiadało naszej starszej latorośli (chociaż stopień trudności zjazdu porównywalny do czerwonej ścieżki na singletracku z Świeradowie), prowadziła przez małą wioseczkę o nazwie Wisełka. Tam też spotkała nas miła niespodzianka. Bardzo urokliwe jezioro, choć chyba bardziej zalewisko o nazwie Zatorek przy którym odkryliśmy parking ze stanowiskami przygotowanymi dla camperów. Dodatkowo wokół całego akwenu rozmieszczone były mniej lub bardziej chybotliwe kładki, z których można było karmić kaczuchy.


Łasuchy i leniuchy
Po powrocie myśleliśmy już tylko o jedzeniu, dobrze że mój plan żywieniowy w tym punkcie zakładał przygotowanie grillowanych burgerów a nie innej ambitnej potrawy. Niewielki grill elektryczny umożliwił nam przygotowanie wołowych kotlecików oraz podpieczenie bułeczek do nich - czym zajął się mój ślubny. Ja przygotowałam pikle oraz inne dodatki.
W towarzystwie Misiowej (kto zna ten wie) oraz Okazu Natury Puszczy Białowieskiej wszystko smakowało przednio;). Co do ambitnych preferencji kulinarnych, to i burger może mieć, że by nie powiedzieć polot, to polocik... Prezentuję zatem wołową fantazję (?) na temat, medium well wysmażonego kotleta, przytkniętego w bułeczce z marketu puchowym camembertem, muśniętego jedynie odrobią borówki brusznicy...Retete schwarz kobiete, a wyszło tak:
Po tym całym obżarstwie starczyło nam już tylko siły na plażowanie. Więc wyposażeni w symbol Bałtyku - najdłuższy dostępny  na rynku parawan oraz łopatki i wiaderko, ruszyliśmy leśną ścieżką nad morze. Tam dopadła nas kolejna złota myśl: "Zawsze zabieraj do Campera swego piersiówkę, termos i coś mocnego". Miło by było październikowego popołudnia sączyć na plaży gorącą herbatkę. No cóż, wszystko przed nami, a i bez tego było miło.


Kto wyjechał, musi wrócić

Noc na campingu minęła nam spokojnie, wyspaliśmy się wszyscy i po przebudzeniu, kiedy to każdy chciał skorzystać z toalety dopadła nas camperowa rzeczywistość...Pełna kaseta... Trudno swe najpilniejsze potrzeby trzeba było załatwić w jedynej czynnej (niestety nie pasującej do europejskich standardów, o których wspomniałam wcześniej) toalecie. Kolejna ważna lekcja odebrana... Po smacznym śniadanku postanowiliśmy ruszyć w kierunku domu. Ponieważ jednak nasz starszy syn miał mieć sprawdzian i kartkówkę w kolejnym tygodniu należało jakoś przemyśleć kwestię nauki. Ponieważ młodzieniaszek wyposażony jest w mieszany typ deficytu koncentracji (w takim fajnym pakiecie nam się urodził;)). Kto zna problem ten wie, że dzieciaki takie powinny uczyć się w określonych, schematycznych okolicznościach. I tu była zagwozdka, bo my strasznie uwielbiamy podróżować, bliżej, dalej - no... gdziekolwiek... Takie wyjazdy są "słabo" schematyczne, z założenia...I długo zastanawialiśmy się, czy nasza myśl aby uczyć się w camperze będzie się sprawdzać. 


Ostatecznie, sprawdziany zaliczone pozytywnie (nas zadowalają;)), a jak ktoś chce szóstek, to nie z taką rodziną;). (Szóstki oczywiście nie są złe, choć ja ustawowo jestem antyszóstkowa - może dlatego, że mam o szóstkach pewne pojęcie...). Jadąc niespiesznie przez Polskę i ucząc się odmiany czasownik to be oraz have got, jak i wykonując szereg działań pisemnych mnożenia i dzielenia przez liczby 3 i 4  cyfrowe zrozumieliśmy, że tak jest dobrze... dobrze dla nas... dobrze dla naszej rodziny, że to jest to "coś", co możemy dać naszym dzieciom. Nie miliony na koncie, nie nowe Nike'y,  nie lans blans wśród znajomych ale umiejętność bycia razem. Tak naprawdę RAZEM, bo na tych 12m kwadratowych inaczej się nie da. A im po sobie, jak po każdej wyprawie zostawimy dużo wspomnień...

A tu filmik z wycieczki:






1 komentarz:

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger