stycznia 11, 2022

Toskania - krótko ale intensywnie


 Najpiękniejszy i najbardziej romantyczny, zdaje się, region Włoch dedykowany jest jakby z założenia do powolnego zwiedzania, do przechadzania się w eleganckim odzieniu wśród brukowanych uliczek, romantycznych wieczorów w małych tratorriach. A my? My, jak to my. Wzięliśmy rowery i te górki, dolinki w pełnym słońcu penetrowaliśmy na naszych warunkach :)

Przystanek na Barwarii

Nim jednak dotarliśmy do tego cudnego regionu, który miał być początkiem naszych rodzinnych wakacji w większym gronie nad Gardą, przystanek zrobiliśmy w Niemieckiej Bawarii. Naszym pierwszym celem turystycznym, bardziej wprawdzie z konieczności niż większej potrzeby, był zamek Neuschwamstein. Musieliśmy bowiem trasę do Pizy podzielić na pół i wybraliśmy nocleg przy tym zamku ze względu na malowniczą okolicę i dużą ilość campingów. Okolica faktycznie piękna, choć mocno turystyczna i jak to w Niemcach :), wszystko od linijki, ale ma na pewno to miejsce swój urok. Choć zamek, który był pierwowzorem dla słynnego logo z Disneya lepiej wygląda z daleka, niż z bliska, to na pewno robi wrażenie i ma bardzo ciekawą historię. My dotarliśmy rowerami do jego podnóża i z bliska to raczej masywny kloc...ale monumentalny jest na pewno.

W każdym razie otoczenie zamku też jest cudne, bo wybierając się tam rowerem znad jeziora malowniczo rozciągającego się u podnóża gór, słyszymy dźwięk dzwonków uwieszonych u krowich szyj, które wypasają się na okolicznych łąkach. Jednym słowem Alpejska sielanka z której kolejnego dnia o 4.00 nad ranem wyjechaliśmy.

Piza i Senior Rengere

Do Pizy doturlaliśmy się późniejszym popołudniem  zatrzymując się na campingu oddalonym trochę ponad kilometr od miasta. Zaskoczyło nas, jak niewielkie jest to miasta, bo z naszej siedziby widzieliśmy samą wieżę. Camping Torre Pendete też nas miło zaskoczył, nie jest to obiekt najnowszy ale zadbany z czystym basenem i sanitariatami, przyjemną obsługą i  małą knajpką z pizzą i pastami. No tak... tutaj zaczyna się nasza przygoda z włoską pizzą, bo przez cały nasz wyjazd zjedliśmy chyba z milion jej kawałków. Jest to danie tutaj najszybsze, najtańsze - gdyż całkiem dobre kawałki można zakupić nawet w pizzeriach serwujących kawałki na wynos, aby się na szybko posilić.


 Tego samego popołudnia, ze względu na napięty plan wyjazdu, ruszyliśmy do wieży. Podziemnym tunelem pokrytym graffiti, które doskonale spełniało rolę tła do ciekawych fotek przedostaliśmy w okolice placu cudów.


Droga do Piazza dei Miraccoli z campingu to trochę ponad półtorej kilometra, więc za bardzo się nie zmęczyliśmy. Dotarłszy na miejsce doznaliśmy niemal porażenia. Zmęczeni trudami drogi, niedospani nagle weszliśmy na gładką murawę placu, na którym rozmieszczone są: główna bohaterka Pizy -  Torre Pendete, Baptysterium, katedra Santa Maria Assunta oraz cmentarz. 




Misternie zdobione koronką sztukaterii budowle w kolorze szaro-białym sprawiają dość nierzeczywiste wrażenie, jakby ktoś komplet małych figurek powiększył i wcisną w istniejące już zabudowania. I po tej idealnie wypielęgnowane trawce chodzą sobie turyści, niektórzy leżą, inni zjadają późny obiad...Tylko obecność carabinieri pilnujących jednego z ważniejszych włoskich symboli przypomina, że jest to miejsce prawdziwe. A krzywa wieża? Cóż faktycznie jest krzywa. Krzywa, bo już za czasów budowy odbywającej się na podmokłych terenach się przekrzywiła, ratowano się nadłożeniem z drugiej strony ale to nie pomogło. Po ukończeniu przekrzywiała się coraz bardziej aż zaczęła grozić zawaleniem. Łebscy inżynierowie tak pokombinowali, że coś tam wmontowano w fundamenty i pod ziemią zrobioną rodzaj przeciwwagi, który stabilizuje całość. I choć w samej Pizie są dwie inne krzywe wieże, chyba nawet bardziej krzywe niż ta właśnie, to my jednak przy tym okazie hurtem cykaliśmy sobie klasyczne z tego miejsca fotki :)

Kolejnego dnia mieliśmy wyjechać z rana, jednak byliśmy tak padnięci, Olkowi spodobał się basen i pierwszy raz sam w nim utrzymał się na wodzie, że zostaliśmy. Mój mąż miał do tego jeszcze tajny plan. Bardzo chciał dostać się nad brzeg Morza Liguryjskiego, oddalonego od campingu o kilkanaście kilometrów. Piotr trasę zaplanował przez Parco Regionale Migliarino, choć trochę zataił przed nami fakt, że do morza tamtędy teoretycznie nie ma dostępu. Ale my nieświadomi jechaliśmy wśród cienia rozłożystych parasoli starych piniowych sosen wysadzanych parkowymi alejami. Stare budowle rozrzucone z rzadka na rozległym terenie robiły na nas ogromne wrażenie. Niestety, gdy tylko dojechaliśmy do miejsca gdzie mogło być przejście okazało się, że to obszar prywatny. I tu zaczyna się przygoda, bo Piotr morze chciał zobaczyć bardzo, tak bardzo, że wrąbał się na strzeżony pas roślinności przybrzeżnej. Czemu strzeżony? Cóż pewnie te dziki co i rusz uciekające nam spod nóg miały coś z tym wspólnego. Jakaś ochrona naturalnej w tamtym rejonie przyrody, czy jakieś inne tam pierdoły...zapewne.


 Kiedy ostatni dzik, a za nim jaszczurka z wężem, żmijem czy innym gadem pierzchnęły spod kół mojego roweru ujrzeliśmy brzeg morza. I ? Był dziwaczny, pusty, plaski, jasny...depresyjny.


 Staliśmy rozglądaliśmy się dookoła i wtedy to naszym oczom ukazała się postać strażnika wyłaniającego się, niczym dzik, zza któregoś krzaczka. Po twarzy Seniora Rengerro, jak nazwał jegomościa mój mąż, nie dało się wiele wyczytać. Po krótkiej naradzie, zagadnęłam niezobowiązująco, że chyba nie powinniśmy tu być. A on mi na to: "Nic nie widzę, nic nie widzę". No, nie wiedziałam w sumie, czy nagle oślepł i trzeba mu pomóc, czy to jakiś znak, ale instynktownie zawinęliśmy rowery i wycofaliśmy się do głównego szlaku w parku. I takim mocnym akcentem zakończyliśmy wizytę przy Pizie, bo kolejnego dnia rano musieliśmy ruszać w kierunku Pienzy.


Wieże z Assasina, wredna Gina Lolobrygida i pochód gladiatora

Uparłam się okropnie, żeby po drodze do Pienzy zajechać do Sangimigiano. Program był napięty i Piotr tłumaczył mi, jak dziecku, że jeszcze tego dnia chcemy zrobić rowery, ale ja, jak jestem o czymś tak zupełnie przekonana, tak zupełnie... to nic kompletnie na mnie nie działa. Problem w tym, że ja chciałam zobaczyć, jak najwięcej i opuszczenie tego słynnego miasteczka byłoby nieodżałowaną dla mnie stratą. Cieszę się, że tam zajechaliśmy i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że warto, bo jest ono pełne uroku, nawet z tymi tabunami obijających się o siebie turystów. Miasteczko jest skansenem średniowiecznych zabudowań, ale dla moich chłopaków było też ważne z zupełnie innego powodu. Otóż między średniowiecznymi wieżami brykał sobie Assasin w jednej z wersji gry o tymże bohaterze...Której? Nie wiem, nie rozumiem, niezorientowana jestem... Zakupiwszy magnesik, cudną skórzaną torebunię oraz kalendarz zapakowaliśmy się do campera i udaliśmy się do Pienzy.
Przy Pienzie zatrzymaliśmy się w okolicy jakiegoś stadionu i kolejny raz zostalismy miło zaskoczeni przez podejście Włochów do cemperowania na dziko. Otóż miejscowi nic nie mają przeciwko takim praktykom, wręcz odwrotnie, nasi chwilowi sąsiedzi byli bardzo przyjaźnie do nas nastawieni. Żeby nie tracić czasu od razu po zaparkowaniu przysposobiliśmy rowery do wyprawy. Kilka batonów do torby, woda i w drogę. W planie była trasa słynną sprężynką otoczoną cyprysami, czyli Vią Val D'Orcią ku maleńkiemu miasteczku usytuowanemu na jednym ze wzgórz - Monticchello. I choć my nie z pierwszej rowerowej łapanki i wiemy, jak ciężko jest na górzystych podjazdach...to trasa i jstromość, tych, niewinnie na zdjęciach wyglądających wzgórz, nas srodze zaskoczyła. Było ostro...długo, marudno i wyczerpująco.


Kiedy wjechaliśmy dawno już pochłonąwszy nasze batonowe zapasy marzyliśmy o jednym...jedzeniu. No ale nie przewidzieliśmy jednego. Że ta mieścina, to mekka wybornych restauracji, do której pielgrzymują wypachnieni i wyfiołkowani turyści na romantyczne kolacje. Właśnie dlatego pewna piękna kelnerka, o twarzy do złudzenia przypominającej Ginę Lolobrygidę, w najlepszej w mieście restauracji mało kulturalnie nas spławiła. Jak to się robi? Otóż mówi się, że stoliki na tarasie zajęte, że się gości nie rozumie i dopytuje z idiotycznym wyrazem twarzy, czy aby na pewno chcecie u nas zjeść... Poskutkowało. Obrażeni wyszliśmy i ku naszej cichej satysfakcji inni klienci też byli oburzeni mało eleganckim zachowanie kelnerki. Odgrażałam się długi czas, że w opiach napiszę, co to ja o nich myślę...ale potem mi przeszło. A niech ich życie samo weryfikuje. W każdym razie kilka uliczek dalej znaleźliśmy restaurację o podobnych opiniach i w dodatku ujętą na stronach przewodnika Michelina...ha..to dopiero gratka. Nabuzowani sytuacją sprzed chwili nawet do karty wystawionej przed restauracją nie zajrzeliśmy, tylko zajęliśmy podsunięte uprzejmie tym razem krzesła. I wszystko byłoby spoko...liczyliśmy się z konkretnymi cenami, bo w takich miejscach tak zazwyczaj jest. Tyle, że po zajęciu miejsc Piotr wyczytał, żę koperto wynosi tutaj...70 euro od osoby. Masakra ani wstawać i uciekać...co robić, co robić...Zamówiliśmy najtańsze primi piatti dla każdego i drżeliśmy o to, co będzie dalej. Jak na szpilkach pochłanialiśmy nasze Tgiatelle al Tartuffo, bo będąc w Toskanii nie sposób nie skosztować dania z truflami.


Przyszedł czas na rachunek...napięcie siegało zenitu...a tam koperto? 4 Euro za osobę :) Jakiś błąd w druku. Na drogę dostaliśmy tradycyjne włoskie Amaretti oraz uśmiech właścicielki... Pojedzeni, lżejsi o niemal 80€ za rachunek ruszyliśmy w drogę powrotną, która ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu wcale nie okazała się łatwiejsza. Zaczął zapadać zmrok, byliśmy okropnie zmęczeniu i do Pienzy wjechaliśmy z włączonymi lampkami przy rowerze. 


Zmęczenie długą drogą wynagrodził nam widok rozpościerający się z tarasu widokowego już w miasteczku. Wędrując opustoszałymi z gwaru turystów uliczkami miasteczka tuż pod katedrą napotkaliśmy niespotykany widok. W świetle księżyca na starym bruku dzieciaki biegając i piszcząc kopały piłkę, z rozstawionych w bocznych uliczkach krzeseł obserwowały je plotkujące staruszki. Widok, choć nie uwieczniony na żadnym zdjęciu wart całodziennego zmęczenia.
Ostatniej nocy w Toskanii też nie dane nam było się wyspać, gdyż wymyśliliśmy wypad o wschodzie słońca na punkt widokowy, gdzie kręcono ostatnią scenę "Gladiatora". Było zimno, sennie i, jak zwykle, niełatwo. Punkt widokowy okazał się po prostu strasznie wydeptanym polem jakiegoś biednego rolnika, któremu turyści wyniszczają widać systematycznie cały plon z tego spłachetka jego pola. Pewnie biedak przeklina moment, gdy zgodził się na kręcenie tej nieszczęsnej sceny...


Ale cóż, czego nie robi się dla dobrego zdjęcia :) W tym miejscu zakończyliśmy naszą krótką przygodę z Toskanią...chcieliśmy zajrzeć jeszcze do Florencji, ale nie było takiej możliwości, więc zostawiliśmy ją na inny raz, my zaś ruszyliśmy nad Gardę.


  



 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger