marca 05, 2020

BIGtrip 04 - Omis, Vransko, Pakostane



Stare kąty

Tak się złożyło, że nasza rodzinna przygoda z Chorwacją zaczęła się prawie 10 lat temu i to od możliwie najfajniejszego miejsca do letniego wypoczynku. Trafiliśmy bowiem do Breli. Zachwyciła nas czyściutka i zadbana plaża,  a niewielkich rozmiarów kurortowa miejscowość zauroczyła nas spokojem i otwartością mieszkańców. Dlatego niemalże co roku, nawet jeśli część urlopu spędzaliśmy w innym rejonie Chorwacji, to Brela musiała być obowiązkowym, kilkudniowym punktem na mapie. Rok wcześniej jednak bawiliśmy na Istrii, dlatego nie odwiedziliśmy naszych ulubionych rejonów, gdzie Riwiera Makarska oferuje to, co ma najpiękniejszego. Bez dwóch zdań planując zatem tegoroczny trip zawyrokowaliśmy, że musimy tu "zajechać" po drodze. Niestety Brela leży w stromych rejonach, na styku morza i ostrych gór, dlatego brak tu miejsca na campingi. Najbliższym, a co ważniejsze najbardziej przyzwoitym, okazał się kameralny camp Lisicina w Omisiu na ok. 80 osób, prowadzony przez bardzo miłe małżeństwo. Są tu miejsca dla namiotów, kilka camperów oraz pokoje do wynajęcia. Trochę wysłużone, choć zadbane sanitariaty umożliwiają komfortowe umycie się, zmycie naczyń oraz przygotowanie ryb do gotowania. Dla "namiotowiczów" dostępna jest stołówka wraz z miejscem do ugotowania posiłku.



Tropem wspomnień                                                                                                                        

W tej części wyprawy najważniejsze były wspomnienia. Obowiązkowo musieliśmy w drodze tutaj zajechać do "Górnej" Breli, do naszego ulubionego starszego małżeństwa prowadzącego winnicę, choć w zasadzie jest to piwniczna bimbrownia. Kiedy tylko tu jesteśmy, tylko od nich kupujemy rakiję, orahovicę, domowe shery oraz wina. Podjeżdżając pod znajome drzwi ozdobione kiśćmi winogron mieliśmy pewne obawy, nie było nas tutaj dwa lata...Ale po krótkiej chwili zjawiła się zgarbiona postać starszego pana oraz jego bardzo żywotna żona. Kupiliśmy, co trzeba i wymieniając (łamanym polsko-chorwackim) relacje ze swego życia cyknęliśmy sobie fotkę na pamiątkę.
Kolejny trop zawiódł nas do samej Breli. Aby tam jednak dotrzeć musieliśmy skorzystać z taksówki, bo małe chorwackie miejscowości rozmieszczone często na stromiźnie nie mają zbyt wielu miejsc parkingowych dla turystów z "zewnątrz". Brela zauroczyła nas już dawno. Jest to niewielka turystyczna miejscowość położona nad jedną z najpiękniejszych chorwackich plaż Punta Rata. Jest niewielka, co wpływa na to, że niewielu może pomieścić turystów. Dzięki temu człowiek nie czuje się jak sardynka na plaży, ca to daje zupełnie inny rodzaj wypoczynku niż w Omisiu czy Makarskiej...Odwiedziliśmy zatem ulubiony skrawek plaży, zjedliśmy tradycyjne lody coko-menta, wciągnęliśmy pizzę w ulubionym barze blisko mariny - Nonna a na koniec wypiliśmy jedyne w swoim rodzaju Mohito w Guliwerze;)




Rzeka Vinettou                                                                                                                  

Niewielu wie, że w okolicach Omisia i rzeki Cetiny były kręcone zdjęcia do cyklu niemieckich adaptacji książek Karola Maya o słynnym Vinnetou. Dla fanów tej postaci w parku Paklenica jest zorganizowana wioska i szereg atrakcji dla dzieci. Nas jednak interesowała sama rzeka. Zauroczyła nas ona już za pierwszym razem, gdy ją ujrzeliśmy. Cudownie szmaragdowo-turkusowa, niczym połyskująca szarfa wijąca się między stromymi górami. Za pierwszym razem tylko ją podziwialiśmy, za drugim skorzystaliśmy z jednego z rejsów łódką, potem była pierwsza próba spłynięcia nią kajakiem (ale zbyt mało czasy było na tą operację) ale tegoroczny plan zakładał całkowitą eksplorację aż do ujścia rzeki i przemiany w rwący górski potok. Założenie: całodniowy trip z dziećmi na dwa kajaki oraz postojami w dwóch przybrzeżnych restauracjach. Skwarzyło okropnie, więc dla Olka na prędce został skonstruowany namiot kajakowy z patyków i ręcznika:)
Płynięcie pod prąd dawało się we znaki ale udało nam się dotrzeć do pierwszego większego postoju - Kastel Slanica. Miejsce to można polecić gdyż słynie z dwóch rzeczy: tego, że był tu kiedyś zamek oraz serwowania rzecznego przysmaku - żabich udek.
                         Uraczywszy się tym fantastycznym przysmakiem   poczęliśmy spływać dalej. W międzyczasie zmieniał się otaczająca nas fauna, stało się jeszcze bardziej zielono i szmaragdowo a rzeka zaczęła się zwężać. Ręce już bolały i skwar był mocny ale udało się wypełnić plan. Dotarliśmy do umieszczonej na końcowym odcinku rzeki restauracji. Radmanowy Mlyn to bardzo urokliwa knajpka przerobiona ze starego młyna. Jest dużo większa niż Kastel Slanica i bardziej "turystyczna" - można tu bowiem zamówić odpowiednio wcześnie pekę, popatrzeć, jak w dawnym piecu wypieka się chleb czy zajrzeć do oczka z rybami. My ochłodziliśmy się zimnymi napojami, przegryźliśmy frytki i zeszliśmy z naszymi kajakami do końcowego odcinka rzeki, gdzie nurt był już bardzo rwący a woda okrutnie zimna.


Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną i mimo, że płynęliśmy z prądem, to nie było dużo łatwiej. Jednak piękno otaczającej przyrody wynagrodziły wiele.



Omiś - czy warto odwiedzić?                                                                                              


Nasz pobyt w Omisiu dobiegał powoli końca. W międzyczasie odwiedziliśmy usytuowaną nad miastem twierdzę dawnych piratów, która ze względu na swą historię i widok, jaki się z niej rozpościera, jest ciekawą atrakcją.
Poszwędaliśmy się po prześlicznym, choć niesamowicie zatłoczonym, starym mieście kupując kilka pamiątek zrobionych z białego kamienia (podobno wydobytego na wyspie Brać) i jedząc przepyszne owoce morza.
Skorzystaliśmy z miejskiej plaży, która jest najsłabszym punktem tego turystycznego miasteczka. Czarny piasek lepiący się do wszystkiego, brak przejrzystości wody, cała masa ludzi (baaardzo dużo Polaków, co niestety nie zawsze jest fajne) i bar na barze...Te tłumy wakacjowiczów, a wśród nich całe mnóstwo polskich turystów owocują takimi obrazkami:
Średnia reklama dla nas, jako turystów. Mimo jednak, momentami mało przyjemnego zderzenia z krajanami na wakacjach, miasteczko jest śliczne i bardzo urokliwe. Warto tu przyjechać, zwłaszcza w niższym sezonie. Szmaragdowa rzeka oferująca wiele atrakcji, urokliwe, małe uliczki starego portowego miasteczka, w których można się zakochać, gwarny targ z warzywami i owocami morza sprawiają, że jest tu bardzo klimatycznie. Choć aby wypocząć na czystej i wolnej od tłumów plaży musieliśmy uciekać kilka miejscowości dalej. 



W kierunku domu  - Vransko, Pakosztane                                                                                                                               


Czas wyznaczony na nasze wakacyjne podboje minął i w ciągu 3 - 4 dni planowaliśmy dotrzeć do domu. Aby nacieszyć się jeszcze Chorwacją postanowiliśmy z Campu Lisicina w Omisiu skierować się w okolice Pakosztane, ale nie chciałam już zatrzymywać się w okolicy morza, więc wybraliśmy cichy i spokojny camping tuż przy jeziorze Vransko (największym słodkowodnym jeziorem w Chorwacji), ze względu na niewielki skrawek lądu, jaki oddziela je od Adriatyku, występują w nim ryby słodko i słonowodne. To też jeden z niewielu (zdaje się, że chyba jeden z dwóch) obszarów bagiennych, na którym występują cenne lęgowiska dzikiego ptactwa. Zaraz po rozłożeniu naszego camper-kramu Karol próbował je właśnie obserwować.

 Trafiliśmy w punkt z naszym campingiem, podobnie jak to było w Starym Gradzie, bo obiekt świeży, niedawno po remoncie, rozmieszczony na dużym obszarze, tak aby sąsiedzi nie przeszkadzali sobie. Sanitariaty w standardzie niemalże hotelowym, przemyślane stanowiska do mycia naczyń, prania a nawet miejsce do patroszenia i oporządzania złowionych ryb. Kreatywny plac zabaw z hamakami do relaksu, zlokalizowany tuż przy malowniczym beach barze otoczonym cienistymi jurtami i hawajskimi parasolkami to idealne miejsce na wieczorny relaks.
 Do tego figowce częstujące owocem na śniadanie i jestem w niebie... A to wszystko przy niesamowitym wieczorny i porannym akompaniamencie dzikiego ptactwa. Takie przybytki - w przystępnej cenie, ze swobodnym podejściem do turystów i oddalone od komercyjnego natłoku przyplażowych miejscowości -  skupiają zawsze bardzo różne osoby. Mijaliśmy zatem ludzi podróżujących z namiotami, starymi hippisowskimi vanami, rozklekotanymi camperami...Każdy swobodnie znajdował tu dla siebie przestrzeń i to było naprawdę fajne. Gdyby nie temperatura sięgająca trzydziestukilku- już -kresek na termomentrze i widmo przetaczających się przez Europę wichur i gwałtownych burz zapewne pozwolilibyśmy sobie na swobodną lewitację w tym cudnym miejscu jeszcze przez noc czy dwie. Ale Camp Vransko Lake - Crvine na pewno jeszcze odwiedzimy kiedyś... 


Niestety ze względu wcześniej wymienione czynniki nie przejechaliśmy trasy po ornitologicznym parku ale wybraliśmy się rowerami do Pakosztane na obiad i...było to jeden z największych błędów w naszym życiu. Temperatura prawie nas zamordowała na rowerach a nabita plaża w szczycie sezonu w Pakosztane nie nastrajała do wypoczynku. Choć w mojej ocenie Pakosztane to bardzo ładna miejscowość turystyczna, którą okalają malownicze wysepki i w innych okolicznościach pewnie spędziłabym w niej miłe popołudnie. Tak zakończyliśmy nasz kilkutygodniowy trip po Slowenii i Chorwacji a wraz ze spadającą temperaturą w kabinie naszego Zefirka w miarę tego, jak przybliżaliśmy się do granicy Chorwacji, stygły nasze ciała i rosła tęsknota za domem. Zamiast więc jechać kilka dni, jak było w założeniu, pruliśmy aż do granicy z Czech i Austrii. Tam spędziliśmy w zupełnie zimnym, bo obdarzonym przez aurę zaledwie  kilkunastoma stopniami C campingu, tuż przy Mikulovie jedną noc. Polevka czosnkowa, burgery i jajecznica przypomniały zaś, że opuściliśmy na dobre krainę suszonych prscutów, słodkich fig i dojrzałych arbuzów...
Ale poupychane po wszystkich kieszeniach ciepłe wspomnienia będą nas jeszcze długo grzały a ten intensywny okres wielu przygód i wspólnie spędzonego czasu stanie się naszym dobrym, rodzinnym amuletem na kolejny rok :)















                                                                                            












                                                                  

1 komentarz:

  1. Stainless Steel Magnets - titanium arts
    Ironing goyangfc the Stainless Steel Magnets (4-Pack). worrione.com Made in Germany. The Titanium Arts kadangpintar Stainless Steel Magnets are an alloy made of ventureberg.com/ steel in stainless steel ford fusion titanium

    OdpowiedzUsuń

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger