Wielka wyprawa
Swój wielki trip planowaliśmy ponad pół roku. Pierwszy raz chcieliśmy ruszyć Zefirem za granicę i to na około miesiąc. Wszystkie doświadczenia, jakie zbieraliśmy w czasie krajowych wyjazdów camperem podporządkowane były tej wyprawie. Godziny poszukiwań w sieci ciekawych miejsc, jakie warto odwiedzić kierując się do Chorwacji, rezerwacje, co popularniejszych campingów, systematyczne przemyślenia na tematy techniczne (mój mąż) oraz estetyczne (ja..haha). Wszystkie możliwe poprawki, ulepszenia, zmiany wyposażenia, które w miarę zbliżania się terminu wyjazdu przybierały na sile, doprowadziły pojazd do takiego wyglądu zewnętrznego...Co do kwestii technicznych to mąż powinien kiedyś napisać osobnego posta...bo to ile czasu poświęcił na instalację różnorakich solarów, odciągów, przejściówek do gazu to tylko ON wie, a wiedza ta mogłaby się przydać niejednemu początkującemu karawaningowcowi...
Camper na kilka dni przed wyjazdem został praktycznie finalnie spakowany po to, aby Piotr mógł go zawieźć do ważenia... w Austrii którą mieliśmy przejeżdżać są bardzo restrykcyjne przepisy w tej kwestii i... wysokie mandaty. Udało się! Mieliśmy kilkanaście kilogramów "zapasu" (w drodze powrotnej nie omieszkam ich wykorzystać na zabranie z sobą sporej ilości miodów i win...).
Nadszedł dzień wyznaczonego wyjazdu a my wyposażeni w całą wyczytaną wiedzę, 4 kilogramy jedzenia oraz ulubiony cytat z wiersza Baczyńskiego umieszczony na drzwiach wejściowych, ruszyliśmy przed siebie.
Plan wyprawy
Nasz wyjazd zakładał przejazd przez Czechy (gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg), niezauważoną ucieczkę przez Austrię (nie lubię tego kraju...i tam z wagami ścigają), tygodniowy przystanek w Słowenii (cudne Alpy Julijskie) oraz dotarcie do Chorwacji( Opatija, Szibenik, Omis, Vransko i może coś jeszcze jak zajdzie potrzeba).
Pierwszy etap
Pierwsza część drogi zakładała przejechanie od naszego miejsca zamieszkania w bliskie okolice czesko-austyjackiej granicy. Z jakich względów? Wiadomo...przede wszystkim finansowych. Piotr znalazł ciekawy camping przy dużym jeziorze Lipno, który usytuowany w łagodnie górzystej okolicy dawał możliwość chwili odpoczynku po nużącej, choć pełnej podekscytowania, drodze.
Spodziewałam się, że będzie to typowo "przejazdowy" ośrodek, bez specjalnych atrakcji czy udogodnień. Tymczasem ku naszemu miłemu zaskoczeniu było tam bardzo przyjemnie. Smacznie gotująca restauracja, pizzeria przy przystani, dobrze zorganizowany plac zabaw, sklepik campingowy z porannym świeżym pieczywem.
Doliczając do tego piękne widoki, ciszę i spokój można zarekomendować to miejsce na dłużej niż jedną noc przejazdem. W okolicy bowiem są ciekawe trasy rowerowe, piękne widoki, woda z całym swoim dobrodziejstwem oraz interesujące zabytki do zwiedzenia.
Alpy Julijskie i Bled
My jednak czekaliśmy na coś innego, na coś, co po 400 kilometrach dużo gorzej niż poprzedniego dnia idącej jazdy, powoli ukazywało się naszym oczom. Alpy Julijskie to część Alp Wapiennych rozciągająca się częściowo po stronie włoskiej i słoweńskiej. Ich cudowności strzeże obszar Triglawskiego Parku Narodowego, którego jurysdykcją są w większości objęte. My zmierzaliśmy do jednej z turystycznych perełek tego rejonu - Jeziora Bled z przepiękną bledzką wysepką tkwiącą niemalże na jego środku. Nie powiem, skusiły nas fantastyczne zdjęcia, jakie można odnaleźć w internecie. Chociaż miałam pewne obawy, bo różne rzeczy o tym miejscu się czyta. Zwłaszcza podczas sezonu w szczycie... a my właśnie w takim czasie się tam wybieraliśmy. Wiedziała też, że jest drogo i usiłowałam przeanalizować wszystkie scenariusze żywieniowe aby nie "przejeść" wszystkiego w pierwszym tygodniu wyjazdu. Po raz kolejny zostałam zaskoczona samymi pozytywami. A widoki? Mhm...cudne!
Jeziorko o nierealnie turkusowo-zielonkawej barwie i z geotermalnymi źródłami, za sprawą których kąpiel w jego górskich wodach jest przyjemnością, zachęca do ochłodzenia się w upalne dni. Bledzka wysepka, choć oddalona od stałego lądu (w miejscu gdzie był nasz camping) o zaledwie 600metrów i bardzo maleńka, tworzy niesamowicie urokliwy klimat. Warto tutaj też nadmienić, że Bled jest to miejscowość silnie związana ze sportami wodnymi, w okolicy, także przy samym jeziorze, jest usytuowany ośrodek olimpijski, a na tafli wody tory wyznaczone do pływania różnego rodzaju sposobami. Sam camping, mimo faktycznie olbrzymiego obłożenia w końcu lipca, jest bardzo dobrze zorganizowany. Są dość spore, jak na tak umiejscowiony ośrodek, parcele dla camperów, wyznaczone miejsca dla namiotów oraz kilka wolnostojących, nowoczesnych domków. Na samym campingu wszelkie możliwe udogodnienia wraz z ciekawą strefą dla dzieciaków (praktycznie co dzień odbywały się na niej darmowe animacje dla dzieci), smaczną choć oczywiście drogą (jak tu wszystko) restauracją i drink barem z wyśmienitym szprycerem z Aperolu;). Po przekroczeniu drogi publicznej (ruch odbywa się tu głównie w kierunku campingu i jest bezpiecznie) można dotrzeć do plaży. Dla mnie fantastycznym doświadczeniem było móc położyć się na soczysto zielonej trawie, zmienić butki na wodne i dopiero później wejść na kamienisto-żwirową plażę tuż nad brzegiem.
Bled...i co dalej?
Bo w sumie ktoś powie no dobrze jeziorko cacy, camping milutki ale co dalej? Co tu robić po objechaniu jeziora, zwiedzeniu miejscowości oraz spróbowaniu tradycyjnych tutaj bledzkich kremówek? A no bo właśnie jest co robić... Po eksploracji najbliższej okolicy można zaplanować dzień na wypad do wąwozu Vintgar.
1. Vintgar
Jest on oddalony od Bledu o kilka kilometrów i choć jest ciężkawo, bo to góry, to my spokojnie "ogarnęliśmy" dojechanie tam rowerkami. Ale dla klientów campingu kursujące w okolicy busy Hop-On, docierające do wielu okolicznych atrakcji, są za darmo...Przewagą jest to, że podczas drogi mogliśmy podziwiać piękne krajobrazy, trafiliśmy do niewielkiego kościółka na wzgórzu i zajrzeliśmy do malowniczych okolicznych pasieczników. Sam kanion umieszczony już w triglawskim parku narodowym, jak już wspomniałam, to jedna ze słoweńskich perełek z całą pewnością warta odwiedzin. Odkryty pod koniec XIX wieku skalisty wąwóz tworzy malownicze formacje skalne, reżyserując (zwłaszcza!) przy rannym świetle magiczny spektakl z płynącą dołem wzburzoną lazurową i lodowato zimną wodą rzeki, kiedy ta uderzona letnim upałem zaczyna parować obraz całości podziwiany z zawieszonych drewnianych kładek wydaje się eteryczny i nierzeczywisty... Co do cen natomiast to jak zwykle, dla dorosłych wsio kosztuje w przedziale między 10 a 12 eurosów, jak większość atrakcji tutaj...dla dzieciaków 4 eurosa 11 latka i gratisowe przejście pod bramką dla 4 latka.
2. Zamek Bled
Nie byliśmy tam;)....Z opinii wyczytanych w internetach wynikało, że sam zamek jest ładny, choć średnio ciekawy. Więc postanowiliśmy odpuścić...Było tyle innych rzeczy do zrobienia. I choć 7 dni spędzonych w okolicy jeziora mogłoby wydawać się masą czasu na zwiedzania, to w międzyczasie pojawiły się burze, my chcieliśmy też odpocząć więc wyzwań było dość...Ale bryła budowli zwieszająca się romantycznie nad urwiskiem skalnym, jakby miała przy mocniejszym podmuchu wiatru runąć do wód Bledu, to widok jak z bajki o księżniczce uwięzionej na wieży. O zamczysku krąży też sporo miejscowych legend: o złym królu na którym dokonano samosądu, o wdowie Poliksenii równie złej jak małżonek, o dzwonie jaki kazała zrobić z całego złota pochodzącego z królewskiego skarbca i sztormie, który zaskoczył brodarzy płynących z tym dzwonem...złoty werbel zatonął na jeziorze i podobno do dziś straszy w wietrzne dni turystów swym dźwiękiem.
3. Bledzka wysepka
Wysepka usytuowana jest praktycznie w środku polodowcowego jeziorka i można do niej dopłynąć barkami lub możliwymi do wynajęcia drewnianymi łódkami czy dla lubiących stać i się kiwać - supami. Koszt każdej z tych przyjemności, można zgadnąć. No? Tak, w granicach 10 euro za osobę dorosłą. My jednak na wyposażeniu Zefira, poza hulajnogami i rowerami, mieliśmy też 2 kajaki haha. Wysepka na Bledzie to była też symboliczny Itaka dla mojego męża, bo niczym szarpany przeciwnościami Odyseusz miał do niej dotrzeć wpław, kraulem;) Pomysł takiego wyzwania zrodził się jeszcze zimą, tuż po zarezerwowaniu parceli na campingu przy Bledzie. W tedy Piotr dobrze pływał żabką ale zaczynał "szlifować" kraula właśnie pod ten swój odysejski trip. Wydawać by się mogło, że jakieś 600 metrów to pestka, 40 basenów...ale na otwartym akwenie, przy wietrze i słabej widoczności w wodzie...W każdym razie ruszył zabezpieczany bojką i naszą obecnością w kajaku. Płynęliśmy obok dokumentując tą heroiczną walkę z naturą. Na brzegu naszego Odyseusza powitała jednak nie Penelopa czyli ja...bo ja siedziałam z dzieciakami w kajaku i pękałam ze śmiechu, bo na pomoście kończącego swe wyzwanie zdezorientowanego Piotra zaatakował rozjuszony...mały york;) Po wyciągnięciu kajaka, przegryźliśmy bułeczkę i ruszyliśmy zwiedzać wyspę. Odwiedzenie zabytkowego kościoła z XIV jest za darmo. Kościół stoi na miejscu dawnej pogańskiej świątyni wystawionej na cześć bogini miłości Żivy, po przyjęciu chrześcijaństwa został przemianowany na kościół pod wezwaniem NMP. W środku, poza zdobieniami sakralnymi, sporą atrakcję jest dzwon, którym można zadzwonić. Wstęp na wieżę nie będącą integralną częścią kościoła jest już płatny, ale warto...Rozciąga się z niej piękny widok, na bocznych ścianach widnieją cytaty z Biblii, a na szczycie widoczny jest mechanizm dzwonu, uruchamiający się co pół godziny. W kościele można brać ślub ale to nie częsty widok, bo pierwszym sprawdzianem pana młodego jest własnoręczne przetransportowanie panny młodej po 100 stopniach na plac kościelny. Na dole zjedliśmy lody po 2 euro gałka i ruszyliśmy w drogę powrotną, podczas której to starszy syn, Karol pokonywał kraulem tę samą trasę...
4. Jezioro Bohinj
Od Bledu jest ono oddalone o ponad 30 kilometrów i my na tę trasę mieliśmy swój plan...Chcieliśmy wyjechać skoro świt rowerami i dotrzeć do campingu Zlatorog tuż nad samym jeziorkiem. Byliśmy wyposażeni w namiot, zapasy na jedną noc, ubrania i nasze dzieci. Tkwił tutaj jednak pewien kłopot, bo pole campingowe usytuowane jest w samym parku triglavskim, co za tym idzie nie może rezerwować parcel...kto pierwszy, ten lepszy. Pisałam maila, dzwoniłam - za każdym razem ta sama gadka: "jest środek sezonu, recepcję otwieramy o 8.00, proszę być o tej godzinie". Wiedzieliśmy jak to może wyglądać, że może odjedziemy z kwitkiem a w parku nie można rozbijać na dziko namiotów, kary za to sięgają 200 euro za osobę...mieliśmy jednak wiedzę, że w okolicy nad rzeką Savką jest camping Danica i to była nasza alternatywa na wszystkie możliwe awarie...Bo plan zakładał nie tylko dojazd do jeziorka ale wjazd gondolą w kierunku szczytu Triglav(ale o tym za chwilę). Droga prowadziła głównie pod górę, my wyjechaliśmy z małym poślizgiem i na miejscy byliśmy ok. 8.30...I już było "pozamiatane" żadnych ludzi już w kolejce, miejsc brak...A młodzi studenci w recepcji to samo..."Jest środek sezonu...sratata..."Byłam wkurzona, bo po to właśnie dzwoniłam...przecież widzą, jakie obłożenie mają z dnia nadzień. Ale taka tu widać polityka. Jak jednak popatrzyliśmy na ludzi duszących się jak sardynki i zajmujących każdą wolną przestrzeń czy to na polanie, czy w lesie, to doszliśmy do wniosku, że strata nie duża. Z planu A płynnie przeszliśmy do planu B. Plan B natomiast zakładał, że jak najszybciej wjeżdżamy na Vogel, by potem ruszyć w drogę powrotną a w trakcie się coś wymyśli. Jezioro Bohijńskie robi wrażenie, jest to największe morenowe (cokolwiek to znaczy) słodkowodne jezioro w Słowenii ukryte w środku Alp Julijskich. Na mały odpoczynek wybraliśmy plazowanie nad jeziorkiem po smacznym jedzonku w okolicy miejscowości Ribcev Laz.
Restauracja przy parkingu serwuje swojskie dania, a ja szczególnie mogę polecić zupę grzybową z miejscowych borowików...pyyyha. Zanim ruszyliśmy "cyknęliśmy" sobie pamiątkową fotkę przy symbolu jeziora
- kozicy.
W miejscowości jest też godny uwagi kościół gotycki pw. św. Jana Chrzciciela z trochę groźnymi malowidłami z epoki. Sam wizerunek patrona też trochę makabryczny, ale cóż średniowiecze...Przy wejściu pobierana jest drobna opłata(3 euro za dorosłych, dzieci za darmo) ale naprawdę warto. Dalej po drodze jechaliśmy ścieżką rowerową przez tamtejsze połoniny, które po brzegi wypełnione były letnimi kwiatami dedykowanymi pszczołom. Dzikie oregano, macierzanka, chabry, piękne osty i mnóstwo innego kwiecia sprawiały, że w rozgrzanym powietrzu wręcz unosił się zapach miodu i krów. Kraina miodem i mlekiem płynąca, bo co róż w polu napotykaliśmy przydrożne ule i drewniane szopy z sianem. Sama trasa wzdłuż rzeki Bohinskia Bistrica doskonała dla rowerzystów, systematycznie rozmieszczone miejsca postojowe oraz źródełka z wodą pitną. My już jednak zaczynaliśmy czuć konkretne zmęczenie...upał też doskwierał. Zapadła decyzja, że próbujemy zanocować na campingu Danica. I tu suprise...pełne obłożenie. Do Bledu trochę mniej niż 20 kilometrów, godzina koło 16.00. Kupiliśmy po lodzie dzieciakom, sobie po piwku, posiedzieliśmy na kąpielisku przy Bistricy i ruszyliśmy dalej.
Niestety mimo, że droga była lekko "z górki" to koła nie kręciły się już tak samo jak rano i częściej trzeba było robić przystanki, co by dzieci nam się nie "zagotowały"...
Pod koniec naprawdę byliśmy zmęczeniu i pozbawieni energii robiąc kolejne przystanki dla wykończonych dzieciaków.
Ale udało się dotrzeć, choć ostatnie kilometry naprawdę były ciężkie...mięśnie drżały, nadgarstki były kompletnie zdrętwiałe, ale daliśmy radę. 65 kilometrów po górach z całym szpejem no... ale przeżyliśmy;)Nagroda była sowita...
5. Vogel
To teraz o samym wjeździe na Vogel, choć to kolejka się nazywa Vogel i całe centrum ski i reszta sportowego kompleksu, gdyż na sam szczyt się nie wjeżdża - jest on trochę dalej. Cała ta przestrzeń żyje widać głównie zimą, są nartostrady i więcej otwartych lokali i zapewne niesamowite wrażenie. Ale latem też jest co robić. My zjawiliśmy się dość wcześnie, bo jak tylko na Bohinj odmówiono nam noclegu od razu ruszyliśmy do kolejki (około 500-600 metrów pod górkę) aby jak najszybciej "załatwić" tą atrakcję i ruszyć w drogę powrotną. Summa summarum zakupiwszy bilety za 50 € dla naszej rodziny - dorośli po 20, starszy Karol 10€ a małolat (4 lata) jeszcze za darmochę, już o 9.30 byliśmy w kolejce na szczyt. Kiedy większość turystów jadło jeszcze poranne śniadanko, nam nasze już podchodziło do gardła przy gwałtownym, prawie pionowym podjeździe kolejki.
Z całym swoim lękiem wysokości, przestrzeni i innymi fobiami mogę stwierdzić, że widok jest tego wart. Po dramatycznym zatrzymaniu kolejki, która na ostatnim etapie jest wręcz pionowo i baaaardzo wolno podciągana...tak, tak sama przyjemność dla mnie (we własny plecak chciałam się schować), można do woli podziwiać widoki z metalowych tarasów widokowych. I warto to zrobić, bo nikt nie pogania. Można zrobić milion selfie i nacieszyć oczy całą tą przestrzenią, w dole widać rozlane kropelki jezior pomiędzy zielonymi plamami łąk, lasów i strzelistych, szarych gór. Po wyjściu z tarasu, ten sam widok będzie już można tylko oglądać po otwarciu bramki zaledwie kilka minut przed ruszeniem w drogę powrotną. Na górze przechodzi się przez restaurację a po wyjściu jest już sporo możliwości do wyboru. W niewielkiej dolince znajduje się przyjemny plac zabaw i rozstawione były "dmuchańce" dla dzieci, tuż przy pierwszej restauracji jest sklepik z pamiątkami a trochę dalej alpejska zagroda ze swobodnie chodzącymi krowami i kozami, chętnie pozującymi do fotek. Latem pizzeria zamknięta, ale otwarta jeszcze jedna restauracja z lokalnymi daniami, piwem z miejscowego browaru i smacznym strudlem jabłkowym. Ale UWAGA! Trzeba wziąć poprawkę na ceny;) Po wypiciu kawki i wciągnięciu ciasta spacerkiem ruszyliśmy ku krzesełkowej kolejce do oddalonego wyżej punktu widokowego(jest już w cenie biletu).
Podróż bardzo przyjemna, zwłaszcza przed atakiem głównej turystycznej fali. W oddali ciągną się łańcuchy gór ze szczytami spowitymi gęstą pianką białych chmur, dookoła cisza i spokój. Na szczycie można wspiąć się po dość stromych skałkach do krzyża i dzwonu życzeń, który oczywiście musieliśmy wytestować;) Cała eskapada na szczycie to godzinka, do półtorej i myślę, że jest warta swojej ceny.
I to z grubsza koniec naszych przygód w Słowenii, choć w okolicy jest jeszcze sporo atrakcji i ciekawych możliwości spędzenia czasu. My zostawimy sobie jeszcze kilka takich miejsc na sentymentalny powrót za kilka lat. O ile zdrowie i okoliczności będą sprzyjały...
P.S. A jak się wstanie odpowiednio wcześnie to można takie fajne fotki przy Bledzie porobić;)
P.S, P.S
Techniczne kwestie:
- mały dywanik kupiony tuż przed wyjazdem aby wymienić ciężką wycieraczkę do odstrzału...idzie zęby wybić na nim, musi jednak być coś podgumowanego
- dobrze brać zapasy takich produktów jak mąka, bułka tarta, płatki kukurydziane - lekkie i zawsze z odrobiny mąki, jajka, mleka można dzieciakom jakiś placek zrobić, do tego masło czekoladowe i dwa śniadania z rzędu ogarnięte
- w Słoweniu, jak na polskie realia, dość drogo, i to drogo jest w markecie, bo posiłek dla 4-osobowej rodziny w restauracji to już w ogóle koszt ok. 60-70€ i to taki nie wyszukany - ale dobre spaghetti czy frytki z cewapi lub tagiatelle ze szpinakiem mieści się w przedziale do 15€ dla całej rodziny...to, że warto coś tam pichcić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz