maja 19, 2019

Pieniny, Zakopane






Długi weekend

 1 i 3 maja, jako jedne z najważniejszych świąt narodowych, które przy sprzyjających warunkach i za sprawą 1-2 dni urlopu, można wydłużyć do całego wolnego tygodnia, to doskonała okazja by wyjechać i się zrelaksować. Choć w każdym kącie, jak Polska długa i szeroka, dosłownie wszędzie... wówczas pełno turystów. Dlatego warto pomyśleć o jakimś zagranicznym miejscu, zwłaszcza ciepłym i ustronnym. Właśnie dlatego MY (czyli moja osobista, przyboczna rodzina, jak i szwagrostwo oraz kuzynostwo męża) ruszyliśmy gdzie? No gdzie? W okolice Zakopanego;) No tak, tam na pewno będzie ciepło, ustronnie i mało ludzi...(tutaj smętne haha można dodać). Jako bazę wypadową i miejsce noclegu grupa obrała camping Łęg w miejscowości Frydma. Istniało bowiem przypuszczenie, że Pieniny będą mniej oblegane, marzyło nam się pochodzić po Tartrach ale warunki były naprawdę niesprzyjające. Trzeba było zatem inaczej zorganizować czas.







O samym campingu słów kilka...

W naszej niedługiej historii podróżowania przyzwyczailiśmy się do dwóch rodzajów camperowania: albo na dziko (bez żadnych zewnętrznych mediów na parkingu lub przeznaczonym do tego postoju), albo na campingu full-wypas (to znaczy ogrzewane łazienki, dobrze wyposażone zmywalnie, restauracja, kącik dla dzieci, itp). Tymczasem gdy dojechaliśmy do campingu Łęg ujrzeliśmy drewnianą budkę opatrzoną napisem "recepcja", obok trochę większe pomieszczenia z napisem "sanitariaty", mały placyk ze zjeżdżalnią i huśtawką szumnie zwany "placem zabaw" oraz dużo, dużo, dużo terenu wśród drzew bez wyznaczonych parcel postojowych. Mijając sporadycznie rozstawione przyczepy i campery (pogoda tej majówki lekko muskająca zasięgiem 10 kresek chwilami nie sprzyjała) znaleźliśmy odpowiednio dużą "niszę" między wysokimi drzewami dla naszych 3 pojazdów i tam postanowiliśmy rozbić nasze obozowisko.

W dole szumiała przecudnej urody rzeka Białka, która kilkaset metrów dalej wpadała bez awantur do jeziora czorsztyńskiego (sztucznego zbiornika retencyjnego na Dunajcu, malowniczo rozciągniętego między zamkami w Niedzicy i Czorsztynie). Usłana białymi kamieniami rzeka (stąd pewnie jej nazwa), których głowy w zbitych grupach wychylają się z wartko płynącej wody, tworzą swoiste wysypy umożliwiające przycupnięcie i podziwianie widoku.


Obejście całego  campingu w spacerowym tempie (z piwkiem już w dłoni) zajęło nam około pół godzinki. Przyjrzeliśmy się naszym nielicznym sąsiadom i przekonaliśmy się, że można tutaj swobodnie rozpalić ognisko z tego, co się znajdzie...


Co do samych sanitariatów i innych warunków na campingu, to... no cóż... faktycznie nas nie rozpieszczały. I o ile nam to było w zasadzie obojętne, bo mieliśmy nasz w pełni wyposażony domek na kółkach, naszym sąsiadom z przyczepy też, to faktycznie ekipa z namiotu miała survivalowe warunki. Ale... Co się nie da, jak się da...Szwagier zabrał grzejnik olejowy, była kuchenka i stolik, no i sporo śmiechu i zabawy.


My natomiast na wyjazd zabraliśmy nowy nabytek, czyli wielofunkcyjny grill gazowy, umożliwiający, poza tradycyjnym grillowaniem, pieczenie, smażenie i duszenie(Campinggaz). Pierwszą zatem potrawą przygotowaną w tym "cudownym" urządzeniu była pizza na kupionych w Biedrze podkładach. I tak rozpoczęła się wspólna wieczorna biesiada w towarzystwie pięknych gór, urokliwej rzeki i fatalnej aury. FOTO GRILLA



 W czasie deszczu dzieci się nudzą...

... a w cale, że nie bo zawsze  mają jakieś sprytne plany. Drugi dzień w Pieninach, to miał być deszcz i temperatura w granicy dziesięciu kresek powyżej 0. Ale jak to mawiają klasycy turystyki "Zapłacone to trzeba się bawić". Na ten czas wybraliśmy się do jaskiń bielańskich, po słowackiej stronie. Później w planie miały być termy. Po jaskiniach nie spodziewałam się wiele, tym bardziej, że poza lękiem przestrzeni, sama u siebie zdiagnozowałam też klaustrofobię.

Jak to dobrze, że życie człowiek potrafi czasem zaskoczyć, bo oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od granicy groty okazały się nie lada atrakcją, nie tylko dla geologów. Przybierające dziwaczne formy stalagmity, stalaktyty oraz inne produkty długowiecznego oddziaływania na siebie skał, wody oraz warunków klimatycznych, wciągnęły nas w swój podziemny świt.

Trasa ciągnąca się przez ponad 1300 metrów  jest świetnie przygotowana, a ciekawie przedstawiający historię grot przewodnicy potrafią zainteresować turystów wodospadami podziemnymi, stawami krasowymi czy też niespotykaną ornamentyką sklepień. I choć czas zwiedzania to około 70 minut (dla 4-latków to nie lada wysiłek), a droga wiedzie przez kilkaset schodów, które często są śliskie i co chwila wznoszą się i opadają, to warto ten okaz przyrody zwiedzić. Tym bardziej, że historia ich odkrycia jest dość tajemnicza. Zmęczeni stromym podejściem i zejściem do samych jaskiń (które też wpisują się historię poszukiwaczy złota na tym terenie), wyczerpującą wędrówką i marudzącymi dziećmi marzyliśmy o ciepłym posiłku. Korzystając więc z naszego ulubionego narzędzia TirpAdisora znaleźliśmy miłą jadłodajnię, gdzie "uczciwie" karmią. Tego dnia zostały nam już tylko termy z atrakcji. Ponieważ w okolicy są 3 lub 4 takie obiekty, kierując się tym samym "podpowiadacze" skorzystaliśmy z tych w Białce Tatrzańskiej. I tutaj z kolei moje oczekiwania były wyższe niż te odnoszące się do jaskiń. Tymczasem było po prostu tłoczno, ciasno, ten sam zestaw atrakcji (choć miała być to opcja ze wzbogaceniem dla dzieci) i duża kasa za wejściówki. No ale nie powiem - relax był, wszyscy się odprężyli i mogliśmy wracać do naszej bazy wypadowej.



Morderczy trip

I chociaż lepsza pogoda kolejnego ranka zapowiadała bardzo udany dzień, zwłaszcza na zaplanowaną wyprawę rowerową, to zbiór niefortunnych wypadków, następujących później ponownie bardzo mocno nadwyrężył nasze siły tego dnia. A wszystko zaczęło się niewinnie... od pragnienia objechania zalewu czorsztyńskiego. Plan był taki aby wyjechać z campingu, przejechać wzdłuż wałów, potem (w zależności czy trasa pozwoli dalej brzegiem zalewu, jeśli infrastruktura będzie, bo trasa rowerowa okalająca brzegi czorsztyńskiego jeziora nadal w budowie) do Nidzicy, do zamku Dunajec oraz na zaporę, gdyby sił starczyło (hahaha) jechać dalej do ruin zamku Czorsztyn. Ale po kolei... Ruszyliśmy z campingu i już ledwie kilometr lub dwa dalej przyszło nam dokonać proroczego wyboru. Jak wspomniałam trasa rowerowa okalająca zalew jest jeszcze w budowie, więc stanęliśmy przed wyborem. Jechać w nieznane i zobaczyć "kawałek" pięknych krajobrazów Pienin, czy też nie ryzykować a w miarę spokojnie dojechać do celu... Cóż... Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana podobno, albo nie tytła się pół dnia w błocie. Jako, że w gromadzie śmielej niby nikt, niby wszyscy zdecydowaliśmy jechać w nieznane. Z początku było pięknie, bo zalew wedle wielu rankingów(choć jest zbiornikiem sztucznym) zaliczany jest do 10 najpiękniejszych jezior w Polsce. Myślę, że słusznie, gdyż na cudny krajobraz składa się malownicza Białka usiana kamieniami, ruiny polskiego zamku w Czorsztynie "zawieszone" nostalgicznie nad wodą, urokliwy zamek Dunajec stojący na wysokiej i stromej skale, masywna zapora na rzece, z której roztacza się piękny widok oraz zapierające dech w piersiach widoki na Pieniny. Ale brnijmy dalej w tej opowieści. Po przekroczeniu mostku z zakazem przejazdu wydawało się, że droga jest praktycznie ukończona i spokojnie dojedziemy do celu. Nic bardziej mylnego, po przejechaniu korną wałów śnieżka odbiegła kawałek od wody i... skończyła się...Zamiast niej pod kołami była błotnisto-gliniasta breja, przylepiająca się wszystkiego. Rowerami nie można było jechać, nie można ich też było prowadzić, bo koła się blokowały mazią, trzeba je było ciągnąć. 

Zaledwie kilkaset metrów a wykończyło nas, dzieci i rowery. Wygrzebując patykami zasychające błoto z łańcuchów i przemywając co się da w przydrożnym strumyku, regenerowaliśmy siły zastanawialiśmy się czy dalej będzie gorzej...

Na szczęście było już tylko lepiej, trasa zamieniła się w ubitą gruntową drogę a potem ponownie asfaltową i wiła się to nad zalewem, to przez okoliczne wioski lub pośród leśnych krajobrazów. Kiedy zostanie ukończona na pewno będzie perełką dla lubiących turystykę rowerową.
Dojechawszy do Nidzicy jedna myśl kołatała się każdemu po głowie... JEŚĆ! Zatem zaanektowaliśmy dla naszej grupy pierwszą napotkaną restaurację. Z lekkim wyrzutem spoglądano na powalanych rowerzystów i ich pojazdy z kruszejącym na czystą kostkę brukową błotem, ale dano nam dobrze zjeść...


Kolejka na zamek w Nidzicy odstraszyła nas skutecznie od chęci jego zwiedzania, podobnie jak zdziwione miny turystów, patrzących na nas jak byśmy żywcem spod ziemi wyjechali... Ale zanim dojechaliśmy na zaporę błoto skruszyło się już na tyle, że nie wzbudzaliśmy takiej sensacji. I choć skłamałabym, gdyby powiedziała, że widok z tamy wynagrodził nam trudy, to jednak robił wrażenie. Dobrze, że inwestycja budowana ponad dwadzieścia lat została ukończona, bo jest i praktycznym i turystycznym punktem, dzięki któremu zalew istnieje.

Wypompowani z wszelkich sił witalnych, z ruin zamku Czorsztyn zrezygnowaliśmy. Niemniej jednak "mrugające" do siebie, z przeciwległych brzegów budowle, jedna węgierska, druga polska przywołują nieodparte skojarzenia z Janosikiem. A tego jegomościa w tych okolicach "pełno", w legendach, obrazach czy wszechobecnych pamiątkach.




Chuda Kaśka, Gruba Baśka, Kudłata Maryśka


Czyli płyniemy w Pieniny. Płyniemy? A no tak, bo z samego rańca ustawiliśmy się kolejce w Sromowcach Wyżnych (haha) by wsiąść na flisacką łódź i "spławić się" aż do Szczawnicy, potem wyskoczyć trochę szybciej i wejść na Sokolnicę. Dunajec, jako piękna, kręta rzeka o wartkim nurcie, poza tratwami flisackimi oferuje jeszcze rafting oraz spływy kajakowe. My jednak zdecydowaliśmy się na ten najbardziej tradycyjny rodzaj transportu i nie żałowaliśmy. Poza niesamowitym urokiem gór, których szczyty (między innymi wspomniane trzy babeczki w tytule) mogliśmy z wody podziwiać dostaliśmy garść przepięknych historii opowiadanych przez flisaków, zajmujących się tym zawodem z pokolenia na pokolenie.

Między innymi dowiedzieliśmy się, że Trzy Korony to właśnie Chuda Kaśka, Gruba Baśka i Kudłata Maryśka.  Płynąc z szybkim nurtem i słuchając jak to niegdyś z pochodniami pływali tu podchmieleni kuracjusze zatrzymujący się przy przybrzeżnej karczmie na winko, a potem dalej spływający do Szczawnicy, oglądając przepiękne formacje skalne Pienińskiego Parku Narodowego, udzielaliśmy się w kilku quicach "organizowanych" przez sympatycznego gawędziarza sterującego łodzią pod tytułem Po której stronie będzie ten szczyt przed nami, gdy dopłyniemy do tamtego zakrętu, hę? Ponieważ Dunajec to niezwykle kręta rzeka trudno było przewidzieć odpowiedź.

Niemniej jednak rozgadanym góralom udało się nas wysadzić troszkę szybciej i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę. A było trochę tego wspinania, bo trasa przygotowana dobrze, prowadząca po gruncie stałym a nie skałach, jednak podejście było bardzo strome.

Kiedy dotarliśmy do poziomu budki z biletami było już dość niebezpiecznie, bo droga zamieniła się z skalistą i mokrą. Aż cud, że przy ogromnej ilości turystów (Majówka!), nie zawsze doświadczonych i przygotowanych, nic się nikomu nie stało, choć kilka sytuacji wyglądało groźnie.

 Sam szczyt to też już zabawa nie dla mnie,  wychylając głowę zza barierki ledwie łapałam oddech, gdyż było tak stromo i wysoko.



Jednak wyprawa zakończyła się sukcesem, bo udało się "cyknąć" fotkę legendarnej sośnie, która ucierpiała kilka lat temu w akcji ratowniczej. Sosna reliktowa mogąca sobie liczyć około 500 lat była symbolem Pienin i "bohaterką" wielu pocztówek z tamtych okolic. Mimo, że mocno sfatygowana po feralnym wypadku, nadal cieszy oko i czujnie spogląda na Dunajec.




Obozowe życie

Bo i oni warto tu chwilę opowiedzieć... nie było łatwe w zafundowanych nam przez pogodę warunkach. Głównie bowiem padało, bądź mżyło, tworzyły się kałuże i było naprawdę zimno wieczorami.

Mimo to każdy dzień był wypełniony atrakcjami tak intensywnie, że do campingu zjeżdżaliśmy jedynie wieczorami. Dzieciakom ta pogoda nie przeszkadzała, obudził się w nich jakiś skandynawski gen i w lodowatej wodach Białki starsi chłopcy zbudowali tamę.

Rozległy teren ośrodka i jego zadrzewienie dawały możliwość znalezienia "intymnej" parceli i mieszkania niemal na dziko. Mogliśmy rozpalić ognisko, nikomu to nie przeszkadzało, wieczorami zaś grzaliśmy się lokalnymi nalewkami i pogaduchami przy grillach. 
A mały bar przy recepcji serwujący jeden rodzaj piwa ( z sokiem lub bez), frytki i zdaje się hot-dogi wystarczał nam w zupełności do dopełnienia naszego życia towarzyskiego na campingu. A jednak się sprawdza, im mniej, tym lepiej;) Wszystko rekompensowały nam jednak widoki...


Zakopane

No cóż, ja już wiem, że do Zakopanego na pewno wrócę ale w innym kontekście. Chciałaby pozwiedzać najstarsze budynki, poszukać śladów Tetmajera zafascynowanego górami, Wyspiańskiego, który krytycznie patrzył na "chłopomanię" i mojego ulubionego wariata - Witkacego. Jednak po takim maratonie turystycznym, kolejnego dnia zmagań z deszczem i chłodem, w grupie w której nie każdy był tematem zafascynowany - niekoniecznie;). Nie mniej jednak na krótki spacer po Krupówkach się wybraliśmy. Jako, że było to święto 3-Maja to mieliśmy okazję oglądać malowniczy pochód górali i góralek w tradycyjnych strojach, dosiadających koni, ze sztandarami w dłoniach i tradycyjnymi pieśniami na ustach. Po raz kolejny dotarło do mnie, że jest to bardzo hermetyczne środowisko, które choć turystów bardzo szanuje, to o swoje korzenie dba i nie lubi rozluźniania tradycji i więzów między sobą. Po przedarciu się przez rzędy straganów i zakupiwszy niezbędne pamiątki mogliśmy wjechać...i zjechać z Gubałówki.

 Smutno trochę, że wszędzie tylko budki z chińskimi pamiątkami z Tatr oraz fast foody, no i turyści rządni właśnie takiej rozrywki (po co? dlaczego? nikt nie wie...nikt nie powie...). Ja tam znalazłam mały zakład dziewiarski prowadzony przez babcię i wnuczkę i zakupiłam czadowe rękawiczki...a co tam niech się nasze dorabiają...(haha). Minąwszy smętną i zmokłą jak kura skocznię wróciliśmy do aut na ostatni wieczór naszego pobytu.




P.S.

Od teraz wprowadzam sobie ostatni akapit post scriptum i będę tutaj dodawać moje spostrzeżenia ogólne, może też namówię męża na kilka uwag technicznych;)
1. Podróż w dużej grupie, w której każdy ma inny środek transportu oraz zaplecze noclegowe wymaga elastyczności...
2. Gotowanie na zewnątrz to duża frajda, więc wielofunkcyjną kuchenka, którą nabyliśmy sprawdza się świetnie - można szybko przygotować jajecznicę, naleśniki, jajka, szereg potraw jednogarnkowych a nawet całkiem smaczną pizzę.
3. Nie rozwiązałam problemu z ciuchami brudnymi... ciągle parzą się wrzucane do jednego worka, bo na zewnątrz deszcze i nie ma jak wysuszyć.
4. Przy niskich temperaturach jest ogromny problem z ilością ciuchów, butów i nakryć głowy, gdyż są większe, cięższe i często przemoczone. Choć wilgoć to nie kłopot, bo przezorny mąż zainstalował wyciąg, to przestrzeń jest mocno ograniczona przez ten cały majdan....
5. Bez kaloszy w górach ani rusz...
6. Grilokuchenka spisała się rewelacyjnie (Grill Campingaz Party 400)
    - Śliskie  nóżki - ślizga się po blacie (-rozwiązane nóżki włożone w obcięte skórzane palce z rękawiczki)
    - Trzeba zamontować zewnętrzne przyłącze gazowe (noszenie dużej butli ze schowka do grilla jest fe)
























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger