grudnia 07, 2018

Tajemnicze Góry Sowie...

                                                  Tajemnicze Góry Sowie!



Jak spędzić weekend podczas którego jest obchodzone 100-lecie Niepodległości? Na paradzie, wiecu, manifestacji? Nie! Spakować pampera, jak mawia Olek, i ruszyć w góry. A góry jesienią są piękne - złociste, purpurowe i wrzosowe, nastrojowe, patetyczne no i autentyczne;) To coś dla nas, świętować wolność mogąc robić to co lubimy najbardziej... podróżować;) Postanowiliśmy, że ruszymy w Góry Sowie, prześpimy noc niedaleko zamku Grodno, ruszymy go zwiedzać, zdobędziemy Wielką Sowę i ponownie zwiedzimy Sztolnie Walimskie. Jak zwykle spakowani dzień wcześniej, ruszyliśmy zaraz po pracy.




Nie było czasu na porządny obiad, więc trzeba było zadowolić się marketowym sushi, które każdy pochłonął z apetytem. 

Przystanek Leroy

Dla urozmaicenia podróży i uzupełnienia zapasów warsztatowych wstąpiliśmy po drodze do marketu budowlanego. Ponieważ każdy członek rodziny to zapalony majsterkowicz, wizyta w takim dyskoncie, to dla nas jak wejście 5-latka do sklepu z czekoladą... Zawijając do koszyka kilka farb kredowych, polerkę i jakieś porcelanowe gałki, opanowałam się dopiero przy 80 centymetrowym skrzydłokwiacie. Chwilowy przebłysk jasnego myślenia, pozwolił mi ujrzeć biedną roślinę tułającą się z nami w camperze i... odpuściłam. Objuczeniu naszymi zdobyczami i ubożsi o kilka ładnych stówek wsiedliśmy do naszego wehikułu aby dojechać już, bez postojów w okolice zamku Grodno.





                                                          Noc na parkingu

Zaparkowaliśmy na jednym z bezpłatnych postojów nieopodal jeziora Bystrzyckiego, które jest sztucznym zalewem usytuowanym u stóp gotycko-rensansowego zamku Grodno. Ponieważ w nieodległej okolicy prowadzona była budowa obiektu komercyjnego, na miejscu była budka stróża oraz monitoring, dzięki czemu czuliśmy się dużo pewniej. Powierzając spokój naszego snu przysłowiowemu Panu Tadziowi zjedliśmy trochę śmieciową kolację, obejrzeliśmy jakiś film i poszliśmy spać. Gdy zjeżdżający do pracy budowlańcy hałasowali już przed świtem, ja na granicy jawy i snu usłyszał głośne, nagłe "O matko!" wykrzykiwane z przeciwległej alkowy starszego syna. Dalej było mniej więcej tak: "O  Boże! Co to jest?!" 'szuranie śpiworowego zamka'  "O matko, to wlazło mi przez okno" 'łoskot schodząco-spadającego ciała z górnego piętra łóżka'. Powiedzmy, że jako osoba mająca słaby sen słyszałam całą sytuację już od początku, ale liczyłam, że mąż przechwyci jej dalszy rozwój. Tymczasem gdy rozsunęłam zasłonki swojej alkowy, ujrzałam sprawcę  zamieszania juniora i seniora stłoczonych w bokserkach pod moim posłaniem z łapką w dłoni. Podobno był to wąż, nietoperz vel szerszeń, który przez uchylone okno wdarł się do przestrzeni powietrznej campera. Cokolwiek by to nie było moi odważni bohaterowie liczyli, że mama jako domowy, insektowy killer się z tym rozprawi... Pojmawszy broń, w postaci niebieskiej łapki na muchy, ruszyłam na zwiady i... faktycznie dźwięk dochodzący z alkowy syna był wibrująco-tubalny i trochę burzył moją pewność siebie. Zapuściwszy jednaka głowę w czeluść górnej sypialni i skalibrowawszy ostrość wzroku o poranku doszłam do wniosku, że to... ćma! ;)










                                                            Zamek Grodno

Po smacznym śniadanku ruszyliśmy piechotą w kierunku zamku, mając nadzieję, że przekroczymy kładkę i ruszymy w kierunku celu. Musieliśmy pozmieniać jednak na prędce plany, gdyż przejście było w remoncie.




Mąż pobiegł po auto i podjechaliśmy w bliższe okolice zamku aby nie tracić czasu i energii. Potem szeleszcząc ostatnimi jesiennymi liśćmi wspięliśmy się na szczyt góry Chojna, która jest też miejscem budowy tego gotyckiego przybytku. 


Sam obiekt, zarządzany przez PTTK, jest ciekawym miejscem w relatywnie dobrym stanie. Zgromadzono tu wiele średniowiecznych sprzętów, które w otoczeniu surowej budowli przemawiają do wyobraźni, zwłaszcza tych młodszych podróżników. Czteroboczna wieża, na którą nie odważyłam się wejść, robi wrażenie. Moim skromnym zdanie warto zerknąć na renesansową bramę prowadzącą na dzieciniec, zaprojektowaną z lekkością, tak odstającą od kanciastej średniowiecznej stylistyki.






                                                                           W góry

Kolejny nasz przystanek to płatny parking umiejscowiony u stóp Wielkiej Sowy, którą chcieliśmy zdobyć. Starsza pani sprzedająca w małym sklepiku z pamiątkami, ze zrozumieniem na nas popatrzyła i spytała: "To co? Chcecie zaparkować na trawie?". I tak usytuowaliśmy się na kolejny nasz nocleg tej wyprawy. Schwyciwszy jakieś przekąski niezwłocznie ruszyliśmy na szlak, bo było około 13.00 a chcieliśmy wrócić przed zmrokiem.


Góry mają pewną magiczną moc... wstępując na szlak wiemy, mniej więcej jakich ludzi spotkamy (może poza pewnymi wyjątkami - ale to raczej te niżesz partie), wiemy, że będą to osoby lubiące przyrodę, szanujące innych turystów i mające respekt do przyrody. Niby, każdy z nas to istota ludzka ale jednak... ci pędzący za sensacją, ci spotykani tłumnie w galeriach handlowych (chociaż do galerii nic nie mam) za czym biegną, czego szukają? W górach jest spokój, to uczucie otaczającej wielkości natury. Czas zwalnia za pierwszym zakrętem, myśli, jakby zmienione ciśnieniem i niższą zawartością tlenu, nie kołaczą już po głowie jak szalone. Jest tylko TU i TERAZ i jeszcze MY. Lubię wtedy to nasze MY...Przepychanki, śmiechy, sprzeczki, nawet kłótnie są OK.




                                                               Przybyli ułani...


Udało się! Szczyt został zdobyty a w czasie drogi (na górę i na dół) wrażenie wywarł na mnie mój młodszy syn. Dużą część trasy pokonał samodzielnie, bez marudzenia i kaprysów, jak to ON - dokładny i systematyczny. Wielka Sowa przywitała nas paskudą aurą, głowy obrywał porywisty i przeszywający wiatr, który niósł potęgującą doznania wilgotną mgłę. Ale na sercu było ciepło, gdyż pod jedną z wiat zbici w ciasną grupkę turyści piekli kiełbaski nad ogniskiem i śpiewali pieśni patriotyczne. Ktoś grał na gitarze, ktoś przyniósł POLSKĄ flagę...Nie było podziałów, nie czuło się, że ktoś wie lepiej, jak być powinno ani, że czyjaś prawda bardziej prawdziwa niż inna... Ja wiem, że zdania podzielone, że niejeden powie, co to za święto niepodległości, bo wojna, bo komuna...Ale też wtedy bladym świtem w lasku w Compiegne pod Paryżem, w tamtym wagonie dano nam znowu miejsce na mapie. Mocno nadgryzione kęsami niespożytego apetytu sąsiadów, ale nasze. Dzięki temu możemy teraz świętować ten dzień jak chcemy, jesteśmy wolni;) Chyba nigdy nie zapomnę słów "O mój rozmarynie" niesionych echem górskiego wiatru...





Wracając jednak do samego szczytu góry to jest on całkiem ciekawy, jego zwieńczeniem jest wieża wybudowana tutaj na samym początku poprzedniego wieku. Wokół niej usytuowane są ławki, zadaszone siedziska oraz wspomniane już miejsce na ognisko pod zadaszoną wiatą. Niewielką budkę z pamiątkami i przekąskami obsługuje miła Pani. Chłopcy zdobyli wieżę, ja zorganizowałam ciepłą czekoladę, kawkę i frytki. Tak posileni ruszyliśmy w dół, aby dotrzeć przed szybko zapadającym jesiennym zmrokiem.









Wioska smerfów

Schodząc szlakiem ku naszemu parkingowi wstąpiliśmy na obiad do schroniska Orzeł. Posileni niespecjalnymi (niestety) schabowym oraz gulaszem z knedlami pokonaliśmy ostatnie kilkaset metrów bardzo stromym zejściem i ujrzeliśmy...





dwa inne campery zaparkowane przy naszym... Do tych nieźle wypasionych fur, dojechała jeszcze jedna. Byliśmy trochę zaskoczeni ale pewnie sąsiedzi uznali, że skoro ktoś już stoi na parkingu, to jest to fajna miejscówa... 



     

                                                     Sztolnie walimskie

W ostatni dzień naszej wycieczki chcieliśmy odwiedzić i raz jeszcze zwiedzić jedną ze sztolni walimskich z tajemniczego i do dziś budzącego wiele emocji kompleksu Riese.






Cała tragiczna historia tego rejony rozpoczęła się w 1943 roku i była prowadzona praktycznie do ostatnich dni wojny. Gdy Armia Czerwona była "tuż za rogiem" Niemcy w pośpiechu wywozili z tego obszaru co się dało, jednocześnie porzucając niezliczone ilości materiałów budowlanych w okolicznych lasach. Do dziś dnia krążą najróżniejsze hipotezy na temat przeznaczenia tych obiektów... Jedni mówią o tajnych laboratoriach, inni o fabryce broni nowej generacji... Pewne jest jedno, że realizując chore fantazje, chorych ludzi zginęło tysiące ludzi. Pracujący w drastycznych warunkach, karmieni jedną porcją zupy z brukwi lub czarnej rzepy i kromką chleba, ludzie umierali szybciej niż muchy.


Drążąc najczęściej dwa pokłady jednocześnie, górny i dolny, pracowali w zimnie, wilgoci i ciągłym huku młotów udarowych, co obrazuje jedna z inscenizacji. Więźniami byli głównie Żydzi ale też i młodzież pochodząca z okolicznej szkoły germanizującej młodocianych. Fatalne warunki bytowe oraz praca ponad siły powodowała, że średni czas egzystencji w obozie więźnia to zaledwie kilkanaście dni.Potęga przedsięwzięcia, jak i relatywnie krótki czas jego realizacji pozwalają wyobrazić sobie, jak wiele istnień pochłonęło...




Na koniec pożywna porcja hot-dogów na stacji i byliśmy gotowi do powrotu do domu. Wycieczka była miła ale naprawdę męcząca, co obrazują "zwłoczki" naszych maluchów podczas podróży powrotnej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger